ŚMIERTELNA CIEKAWOŚĆ
*
To już trzecie spotkanie w tym miesiącu, a dalej do niczego nie doszli. Adrian Pechniewicz poskubał się po swojej elegancko ostrzyżonej bródce i spojrzał przeciągle po zebranych. Dwie siedemnastoletnie dziewczyny, jedna mocno sztuczna w wyglądzie, ale uśmiecha się do niego szeroko odkąd przyszła. Druga o wiele atrakcyjniejsza, prawdziwa modelka, nawija o jakichś Tolkienach na kiju. Raz to przeczytał i rzucił w kąt, co mu nie przeszkodziło napisać szczegółowej i wzniosłej recenzji. Tak trzeba robić, inaczej nie doszedłby do tego, co teraz reprezentował.
A reprezentował władzę.
Naprzeciwko niego siedział chłopaczek w okularach, miękki jak penis właściciela Spółdzielni Wianek, do którego również należała gazetka Twoje Tychy i pokój, w którym Pechniewicz obradował. Zaraz obok wymoczka siedział jego baryłkowaty kolega o tępym wyrazie twarzy, a dalej następnych dwóch „literatów”. Każdy z nich miał jakieś wstępne osiągnięcia, czy to opowiadanie wydane w magazynie literackim, czy kilka artykułów w lokalnych gazetach rozdawanych za darmo pod skrzyżowaniem, czy może chociaż jakiś tekst w internetowym zinie.
Wszyscy przyszli tu w jednym celu – marząc o sławie i dalszej karierze pisarsko-dziennikarskiej, skierowali swoje kroki prosto do niego, łudząc się, że ich czegokolwiek nauczy.
On, wielki animator spotkań nieletnich, wirtuoz pióra wydający właśnie drugi tom poezji w drukarni „Mruczek” na rogu Powstańców i Bieruta oraz cudowne dziecko literatury polskiej i kulturoznawstwa, robiący niezaprzeczalnie najlepsze czarnobiałe zdjęcia swojej pisarskiej brody i intelektualnego płaszcza, nie miał jednak zamiaru ich czegokolwiek uczyć. Jeszcze by mu zaszkodzili w dalszej karierze. Szczególnie ta pizda w okularach i jego kolega pulpet, bo oni coś tam już drukowali i podobnie jak on sam, nie byli w ciemię bici z gatunku horror, który to stanowił jego oczko w głowie.
Skończyły się śmieszki, jak przeanalizował artykuły od wszystkich. Kilka było naprawdę dobrych jak na powiatowy klimat spotkań w dusznej sali obrad spółdzielni mieszkaniowej, a kilka oczywiście skrajnie beznadziejnych. Najbardziej beznadziejny tekst został skreślony zadbanymi palcami Anety. Dziewczyna uśmiechała się teraz szeroko, a jej oczy wyrażały przejęcie.
- Najlepszy tekst napisała panna Zwierz.
Aneta otworzyła usta ze zdumienia i zacisnęła piąstki. Po pokoju rozległa się seria braw.
*
Łóżko skrzypiało w równym takcie, gdy Aneta podskakiwała na Adrianie, nie przestając się uśmiechać ani na chwilę.
*
Zegarek w komórce pokazywał tak zwany Czas Najwyższy, czyli moment, kiedy po osiągnięciu małej śmierci należało jak najszybciej opuścić lokum partnerki i udać się do domu.
- Czemu tak szybko wychodzisz? Nie chciałbyś się…
- Nie, dzięki – odparł Adrian. Czeka na mnie tekst do poprawy.
Aneta w mig zrozumiała, że opóźnia wielki umysł przy pracy. Jąkając się nieco, wybąkała przeprosiny i otworzyła mu drzwi.
- Spotkamy się jeszcze?
Adrian prawie wydął usta. Zaraz się opanował i cmoknął Anetę w policzek.
- Oczywiście.
*
Szedł słabo oświetloną ulicą. Ciemno już się zrobiło i zimno, a jego płaszcz był o wiele za lekki na taką pogodę. W domu miał jeszcze kurtkę narciarską, a ona już dawno nie pasowała do jego stylu mrocznego poety, więc zostawiał ją tylko na wypadek górskich wycieczek.
Nie za bardzo wiedział, gdzie idzie. Chciał zlokalizować najbliższy przystanek autobusowy, ale jakoś nie mógł trafić. Westchnął ciężko i doszedł do wniosku, że zaproponowana mu podwózka przez Anetę była słabym pomysłem. Mógł pojechać własnym samochodem.
Wybrał na chybił trafił jedną z ulic. Nieważne, prędzej czy później trafi na jakąś arterię komunikacyjną. Najwyżej wstąpi do knajpy i napisze coś na skrawku papieru. Tak robili wielcy pisarze przecież; siadali w kawiarni, zamawiali podwójną czarną, gazetę codzienną i sporządzali notatki. Marzył mu się temat, który wyrwie go od tych zasranych małolatów. W końcu rozwinie skrzydła bez pomocy podarowanych przez znajomych pieniędzy.
Coś skapnęło mu z nieba wprost na czoło. Przez chwilę pomyślał, że to ptak i już miał krzyknąć w bezsilnym gniewie, ale gdy przetarł ręką, nic na niej nie zostało. Woda. Spojrzał w górę. Stał pod rynną przy starym, zdewastowanym budynku. Prawie niewidoczny napis na tabliczce umieszczonej nad drzwiami brzmiał DUMANOWSKA 4.
Otworzył usta tak szeroko, jak mógł. Nigdy mu się to nie przytrafiło, zawsze jego pomysły wydawały mu się mierne i bez wyrazu; nigdy nie dostąpił prawdziwego olśnienia. Aż do teraz.
Dom wydawał się niczym wyjęty z sennego koszmaru. Skąpany we mgle i ledwie widocznych kroplach deszczu, z obitym, odpadającym tynkiem i odrapanymi drzwiami sprawiał wrażenie prawdziwej niesamowitości. Był jak inne domy, które Pechniewicz mijał codziennie po tysiąc razy. Jednak było w nim coś tak szczególnego, że stawał się prawdziwie unheimlich. Zapowiadał nadejście czegoś.
Tchnienia grozy.
Jądra prawie weszły mu do brzucha, gdy zdecydował się na desperacki krok.
Podszedł do drewnianej ściany odcinającej go od rdzenia fantazji i zapukał donośnie.
Puk.
Puk.
Puk.
Nic się nie stało. Mężczyzna wypuścił powietrze z ust. Co on wyrabia. Po co. Już miał sięgnąć po papierosa, gdy w drzwiach stanęła niska kobieta o chudej twarzy.
– Ja… – odezwał się zmieszany Adrian – ja chciałem zapytać. O ten dom.
Spodziewał się głupiej odzywki, nawet zatrzaśnięcia drzwi przed nosem. Starał się ułożyć w myślach jakieś sensowne zdanie, świadczące o tym, że nie jest akwizytorem ani bandytą.
Kobieta odsunęła się od szpary i zrobiła mu miejsce, by wszedł w ciemność.
Pechniewicz zastanowił się moment, ale ciekawość w nim wygrała.
W domu przy Dumanowskiej świeciło się nikłe światło pochodzące z żółtawej żarówki poplamionej zaschniętą farbą. Okna były zaparowane i brudne. Podłogę krył dywan, gdzieniegdzie podwinięty i postrzępiony. Na środku pokoju stał stół, ozdobiony świecznikiem i dwoma szklankami.
– Napije się pan?
Pechniewicz spojrzał uważnie na gospodynię. Miała na sobie znoszone ubranie. Na pewno nie była zamożna, ale gdyby nie zbyt chuda figura, mogłaby uchodzić za ładną kobietę.
– Chętnie. Napiję się.
– Proszę usiąść.
Przysunęła mu krzesło i posłusznie usiadł przy stole. Z tego pomieszczenia prowadziło jeszcze dwoje drzwi dalej w mrok, lecz nie śmiał się tam wypuszczać bez aprobaty chudej kobiety.
– Dawno tu pani mieszka? - zaryzykował.
– Odkąd przywiozłam tu spisek.
– Przepraszam… co?
– Spisek – odparła, jakby takie wyjaśnienie zupełnie wystarczyło.
– Nie rozumiem.
Gospodyni przyniosła świeży kubek z herbatą i postawiła go przed Pechniewiczem. Przez dłuższą chwilę nikt nie przerywał ciszy.
– Dom tu stoi od zawsze. Od początku. Ale kiedyś nie był taki ponury. Zmieniło się to, gdy Marina przyniosła tu spisek. Gdy go znaleźliśmy tam. W Leśnym Potoku.
– Co to jest „spisek”?
– To takie coś. W Leśnym Potoku.
Pechniewicz nic z tego nie rozumiał. Zaczął się wiercić na krześle.
Kobieta wstała i pokazała mu gestem dłoni, że ma siedzieć na miejscu. Wyjęła z szafki starą, pożółkłą gazetę. Trybuna Ludu. 5 maja, 1987. Otworzył ją tam, gdzie była zakładka.
– Tu. – Wskazała palcem.
„Czterech uczniów liceum znalazło meteoryt na polu pana Wieczorka. Dwóch chłopców i dwoje dziewcząt zaraz po szkole przedostało się na teren prywatny drobnego rolnika, jak sami przyznali, z powodu soczystych jabłek. Ich uwagę przykuł kopcący się dół, w którym odkryły wielki na półtorej metra kawał metalu. Zawiadomiły o znalezisku pana Wieczorka, będącego w tym czasie na wieczornym nabożeństwie. Niedługo później wezwano naukowców...”
– To ma pani na myśli? Dlaczego tak to pani nazywa?
– Spisek.
– Tak, „spisek”. Dlaczego meteoryt miałby..?
– Nie wiem, proszę pana. Wiem tyle, że odłupaliśmy fragment tego meteorytu, zanim wezwaliśmy pana Wieczorka. Zabraliśmy go ze sobą, w wiadrze. To był nasz sekret. Każdy z nas odłupał sobie część tego, co odrąbała siekierką Marina.
– I co?
– I zabrałyśmy to do tego domu. Nasze części. Antka znaleziono pierwszego. Miał poparzone ręce i twarz jakby oblaną kwasem. Stwierdzili, ze skoro ojciec był chemikiem, to synek padł ofiarą nieszczęsnego wypadku.
– A ten drugi chłopak?
– Zmarła mu rodzina. Ojca, matkę zabrano do szpitala kilka miesięcy po naszym znalezisku. Umarli z głodu. Nie mogli nawet w szpitalu nic jeść. Wszystko zwracali. Kajtek zabił się, powiesił, gdy jego młodsza siostra tydzień po tamtych też umarła. Potem mi powiedzieli, że młoda zjadła ten kawałek metalu i to doprowadziło do krwotoku. Czemu zjadła? Nie wiem.
Urwała na chwilę.
Adrian ciężko oddychał, ale nie chciał dać po sobie znać, że się denerwuje. Ta kobieta to jakaś wariatka.
Albo mam temat życia, pomyślał.
Kobieta zamyśliła się i gapiła na stół. Adrian również nań spojrzał. Stał tam świecznik, który się nie palił i trzy szklanki. Jedną objęła rękami jego towarzyszka. Z drugiej napił się on.
Ktoś jeszcze był w domu.
– Przepraszam?
Kobieta podniosła głowę.
– Czy jest tu Marina?
Powoli skinęła głową.
Przełknął ślinę.
– Czy mógłbym… z nią porozmawiać?
Kobieta przygryzła wargi i zacisnęła pięść. W końcu wstała i gestem zaprosiła go do drzwi po lewej.
Szedł, ciężko stawiając kolejne kroki. Minął drzwi z napisem WC i kuchnię, w której latały tłuste muchy. W domu panował półmrok, osłaniający nieporządek i brud. Pod butami chrzęszczał mu piasek.
Na końcu korytarza znajdowały się drzwi, które jako jedyne były całkiem zamknięte. Przystanął i zapukał.
Gdy nikt mu nie odpowiedział, nacisnął klamkę i wszedł w mrok.
Chciał wymacać kontakt, ale nic to nie dało. Nie potrafił znaleźć przełącznika, więc poddał się i starał wymacać meble.
Dotknął butem czegoś twardego i jednocześnie miękkiego. Może pufa. Na pewno nie wystawało wiele ponad podłogę. Może podnóżek.
– Dzień dobry.
Pechniewicz prawie podskoczył. Spodziewał się, że ktoś tu jest, ale ta ciemność mocno go stresowała.
– Pani Marina?
– Marina.
– Pani przyjaciółka powiedziała mi…
– Siostra. Elcia to moja siostra.
– Chcę się czegoś dowiedzieć o spisku.
– Tak?
– Tak. Co takiego było w tym meteorycie? Dlaczego go tak nazwaliście?
– Bo przynosił pecha. Zdawał się spiskować, knuć przeciwko nam. Szepczeć. Szeptał w nocy. Gdy nikogo nie było.
– Co szeptał?
– Słowa, które ludzkość dawno zapomniała. O czarnych gwiazdach i ciemnej planecie z metanowym jeziorem, z którego strzelała ku niebu cyklopowa struktura. O tym, co jest tam.
Pechniewicz gorączkowo analizował to, co usłyszał.
– Mogę… mogę to zobaczyć?
– Pewnie.
– Tak? - zrobił krok do przodu.
– Tak. Zbliż się. Zobaczysz. Tylko nikomu nie pokażesz.
– Nie pokażę, obiecuję – odpowiedział automatycznie i prawie wszedł na łóżko.
– To nie było pytanie.
Pechniewicz zatrzymał się.
Przez sekundę, może dwie, w zasięgu jego wzroku pojawiła się blada twarz pokryta metalicznymi nićmi, błyszczącymi w nikłym świetle dochodzącym z korytarza. Była brzydka i zdeformowana; lewe oko zostało przebite przez wpełzające do oczodołu srebrzyste pręgi, a skóra stała się przez nie nieznośnie napięta.
Zębiska za to szybko poradziły sobie z odcięciem jego głowy od reszty ciała. Tryskając krwią i tracąc świadomość niknącą w wilgotnej gardzieli, ostatkiem umysłu zobaczył bezkresny tunel gwiazd, a przenikliwe zimno stało się jedynym towarzyszem podróży.
Komentarze
Prześlij komentarz